wspomnienia lata


Latem dni mijały leniwie, płynęły powoli lub szybko, w zależności od zadań, które miały przynieść. Najczęściej jednak nie działo się nic szczególnego. Bezmyślna nuda wdzierała się przez ściany. Często jednak poranne słońce zachęcało do wyjścia, więc dnie całe spędzało się w okolicznym sadzie lub na rowerze. Czasami popołudniami chodziliśmy nad rzekę. Nie lubiłam tego aż tak bardzo. Słońce zbyt mocno nagrzewało moje ciało a szum i gwar kąpiących się nie uspokajał. Szukaliśmy jednak miejsc przestronnych i pustawych. Kładąc się nad rzeką na rozgrzanych kamieniach, spływał na człowieka jakiś błogi spokój – wszystko wokół mówiło, by się nie śpieszyć, woda płynąca w rzece usypiała. Nisko położone słońce przypominało o tym, że trzeba wracać. Szkoda, bo to były najlepsze momenty. Skwar zastępowało lekkie powietrze zapowiadające nadchodzącą noc, wszystko wokół wyciszało się, słychać było delikatny wiatr w okolicznej trawie, czuć było zapach ,,kapeluszników” (tych wielkich liści lepieżnika). Do nałożonych na stopy klapków (jeszcze wciąż wilgotnych) przyklejały się drobiny żwirku i piasku. Wracaliśmy wąską polną ukrytą drogą, nieopodal domków, do których przyjeżdżali ,,ci miastowi” - jak to dziwnie jest pisać, po paru latach mieszkania w mieście. Za ich ogrodzeniami, kryły się – dla nas, dzieci – tajemnice. Czasami podglądaliśmy wnętrza ogrodów i sadów. Kuzyni wspinali się po siatce i ogrodzeniach, by sprawnie znaleźć się po tej drugiej stronie.

Czasami szliśmy do pobliskiego drewnianego domu letniskowego, w którym nikt na stałe nie mieszkał. Na tylnym tarasie porośniętym obfitym powojem chmielu lub innej rośliny, której nazwa nie jest mi znana, siedzieliśmy chwilę, zastanawiając się, jak może wyglądać jego wnętrze. Takie wyjścia ,,poza" obręb bezpiecznego podwórka, na czyjś teren, wywoływało uczucie niepokoju i niepewności. Domek był oznaczony numerem podobno niebezpiecznym, bo związanym ze światem duchów. Uświadomiła nas kuzynka i odtąd przechodzenie tam (chyba do tej pory) budzi lekką grozę.

Odwiedziny i wspólne wyjścia wytrącały z małego światka wyobraźni, zmyślonych przyjaciółek i rozmyślań. Długie godziny spędzane na balkonie z książką albo na rowerze w całkowitej samotności nie były złe, przeciwnie, zawsze pozwalały na nabranie wewnętrznej siły. Nie pamiętam, kiedy stało się to bardziej naturalne od spotkań towarzyskich, które niekoniecznie lubiłam.
 
Zdarzały się też letnie burze, a po nich to niesamowicie rześkie powietrze, a czasami i tęcza! Ziemia pulsowała nagrzana od słońca i nawodniona od nieba. Ptaki śpiewały głośniej. Wszystko wokół nabierało intensywności w kolorach i zapachach... Po chwilowym małym (a czasami dużym) zatrzymaniu świata, powoli wracało życie.

Kilka razy szliśmy na czernice (jeżyny, jeśli ktoś woli). Trzeba było wstać trochę wcześniej niż zwykle, by uchronić się przed najbardziej dotkliwymi promieniami słońca. Pamiątką były czerwone znaki na nogach i rękach.

Wspomnień jest więcej i pewnie jeszcze wiele się nazbiera, jednak te z dzieciństwa, związane z domem i naturą są najlepsze. Od kilku dni bardzo mocno tęsknię za swojskością. Za czymś takim prostym, małym i pięknym jak życie w naturalnym rytmie codzienności przepełnionej znanymi zapachami i miejscami. W tych wspomnieniach trochę brakuje ludzi, ale są - mniej lub bardziej obecni, obok, jak umieli. A może tak to już jest z nami introwertykami, że bardziej niż z ludźmi, bratamy się z przyrodą i za nią - jej niewzruszonością i przyjęciem - tęsknimy najbardziej.


                                                                            (  klik  )







Komentarze

Popularne posty