opowieść o dniach ulepionych z tęsknoty
Chciała pisać o słońcu, o jego
promieniach, przenikaniach, zapadnięciach, cieniach-półcieniach,
harmonii, kontraście, cieple. Budziło ją jednak nie to okno, nie
to słońce, nie to łóżko, nie ten dzień. Ale i nie inne, takie
samo inne, które obce, choć bliskie. To nie był czas, to wszystko
było przed czasem. I sen, i ranek, i mgła, i wiatr, a nawet
słyszenie ptaków. Czekanie na pełen rozkwit, na wybuch zieleni, na
kwiaty, na liście, na szum, na blask, na dygot, na poruszenie, na
jedną łzę. Błądzenie po chodnikach, stukanie butów o posadzkę.
Nie było dźwięku, ani poruszenia, ale wspomnienie. Zbliżanie,
uświadamianie, kolejne pożegnanie z odwróconym, niestartym,
zachwianym, do bólu przeterminowanym poczuciem bezdomności. Bez żalu,
bo własne cztery kąty ciszy, potrzebne, niezbędne, jedyne. Nie
miałaś i nie masz takich tam, kiedy wracasz. Poczucie obowiązku,
niespełnienia, braku, ale i radość z bycia, z doświadczania, z
widzenia. To była i jest tęsknota nie do ugaszenia, owijana w
prześcieradła, chowana wraz z snem do poduszki. Przepełnione dni,
zwyczajne, niewypowiedziane. Tęsknota w nich mieszka.
Komentarze
Prześlij komentarz